Z pierwszym, powieściowym kryminałem retro reżysera Juliusza Machulskiego, jest dokładnie tak, jak z jego ostatnimi filmami (Kołysanka, Mały zgon, Ambassada). Jest w nim pomysł, potencjał i możliwości, a potem pojawia się artystyczne pomieszanie z poplątaniem i na wierzch wychodzi artystyczna mizeria. Powieść Wisząca małpa to nie jest niestety literackie odkrycie, na miarę filmowych, teraz wręcz kultowych, hitów czyli Seksmisji i Vabanku.
A tak wciągająco się wszystko w tej powieści zaczyna. Jest nieoczekiwane tło obyczajowe (początek lat 60. minionego wieku – są esbecy, partyjni dygnitarze i ich ekskluzywny kurort), jest kryminalna zagadka, są soczyste, skrzące się dowcipem dialogi, są odwołania i aluzje do filmowych obrazów, które i dla mnie są ważne, jak choćby Ostatni dzień lata Tadeusza Konwickiego (z tatą autora kryminału – Janem Machulskim w roli głównej), jest bliskość genialnych utworów Agathy Christie.
Potem jednak gubi powieść to co gubi większość ostatnich polskich kryminałów – zamiast klarownego rozwiązania intrygi jest nadmiar atrakcji, mających cały czas trzymać w skupieniu uwagę czytelnika, które niepotrzebnie zaburzają konstrukcję i przejrzystość narracji. Pojawia się gra wywiadów, trup ściele się gęsto, intryga kryminalna zamienia się w szpiegowską, dążąc milowymi krokami do niezamierzonej (chyba)… powieściowej farsy. Utwór zjada własny ogon.
Trudno, żeby powieści nie chwalił kolega z branży, aktor Robert Więckiewicz, czy konsultant naukowy powieści, specjalista od wywiadu i tajnych służb – Piotr Niemczyk, ale inni, jak ja, mogą się poczuć rozczarowani.
Juliusz Machulski. Wisząca małpa. Wydawnictwo Sonia Draga