
Co mnie zraża do ostatnio wydawanych książek kryminalnych polskich autorów? Nadmiar, który w nich występuje. Tak sobie myślę, że to może być powód: książki są coraz droższe, więc autorzy i wydawnictwa robią wszystko, żeby czytelnik się nie nudził, nie rzucił kryminału w kąt i zniechęcił się, plując sobie w brodę, że wydał kasę za frajer. Oferują zatem moc atrakcji, jak w dobrej grze komputerowej, ze wszystkich sił starając się skupić uwagę czytelnia.
Z reguły jest zatem tak, że mamy trzy w jednym: kryminał, thriller, opowieść sensacyjno – obyczajową. Akcja goni do przodu na złamanie karku, mając czasami za nic wiarygodność prezentowanych wydarzeń, psychologię postaci, pokazując niechcący literackie szwy i fabularne naiwności.
„Rumora” przeczytałem szybko, bez zachwytów, ale też bez narzekań i… Nie, ja tego nie kupuję. Nie gustuję w takich powieściach kryminalnych.
Zaczyna się nieźle, ciekawie. Andrzej Rumowski, Rumor ma domek na podtoruńskim odludziu i warsztat przyczep kempingowych. I nagle tuż obok, dopada go zepchnięta na dno pamięci przeszłość, z morderstwem w tle. Bohater robi co może, żeby z tej historii wyjść cało, odkryć prawdę i uchronić bliskie mu osoby. Najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem… Kryminalna intryga gwałtownie przyspiesza z każdym kolejnym akapitem.
Robert Małecki umie pisać, wie jak zaciekawić czytelnika, ale ja o półkę wyżej, a może nawet dwie, stawiam jego niespieszne, ale jakże wciągające opowieści o komisarzu Bernardzie Grossie. Tu jest czas na jakże sugestywne… parzenie herbaty, pozazawodowe hobby, ale też mnóstwo refleksji na temat samotności, uczuć, obyczajowego zapętlenia na komendzie czy mozolnego, ale uporczywego dochodzeniu do prawdy, która jest bolesna, ale też oczyszczająca.
Robert Małecki, „Rumor”, Wydawnictwo Literackie