Rezerwowy Pafka

Tag: piłka nożna (Page 10 of 39)

Transferowy zawrót głowy. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe: wielkie zapotrzebowanie na piłkarzy Widzewa!

Imad Rondić Fot. Marek Młynarczyk, autor bloga www.obiektywnasport.pl

Zakopiemy się na amen w tym naszym futbolowym grajdole, pokazując wszem i wobec jak wygląda, marny dodajmy od razu, świat polskich piłkarskich menedżerów.

Co tu kryć, w minionych rozgrywkach Widzew był ligowym przeciętniakiem, mecze dobre, czasami bardzo dobre, przeplatał słabymi. A jednak zapotrzebowanie na łódzkich piłkarzy jest wielkie. Widać nasi i nie tylko nasi wspaniali menedżerowie nie mają szerszych transferowych perspektyw…

Antoni Klimek, z którym Widzew rozstał się bez cienia żalu (oby wkrótce nie płakał!) natychmiast znalazł zatrudnienie w, chcącą robić systematyczne kroki do przodu, Puszczy Niepołomice. Na Mateusza Żyro wielką chrapkę miała Legia Warszawa i kto wie, czy nadal nie ma.

Zastanawiano się i to mocno przed minionym sezonem, czy Imad Rondić godnie zastąpi Jordi Sancheza. Wielu miało obawy… Tymczasem Bośniak, który miał tak słabe mecze, że aż zęby bolały, potrafił też pokazać, że umie strzelać bramki. W 18 meczach zanotował 9 trafień, do tego dodał dwie asysty i już… ustawia się kolejka po napastnika, a na jej czoło wysuwał się Raków Częstochowa, który jednak nie chciał zapłacić za Rondicia półtora miliona euro i pozyskał… Leonardo Rochę.

Ostatnio transferowy gorący news to zainteresowanie Samuelem Kozlovskym (16 ligowych spotkań, dwie asysty) i to zagranicznego klubu. Podobno piłkarza chce lider ligi czeskiej, uczestnik Ligi Europy – Slavia Praga.

 Lirimem Kastratim , którego ligowa gra dla Widzewa (9 spotkań, 0 goli, 0 asyst), była bez wielkiego znaczenia, podobno interesują się dwa tureckie kluby. Nie wiem sam, śmiać się czy jednak płakać. Można tylko pytać, kto następny…

Przypomnę znamienne słowa trenera Daniela Myśliwca: – Ktoś dla Widzewa musi wygrywać mecze. No właśnie, żeby to całe zamieszanie nie sprawiło, że wiosną łodzianie będą bronić się przed spadkiem z ekstraklasy!

Widzew. Skoro pojemności stadionu szybko się nie zwiększy, przypływ gotówki mogą zapewnić… europejskie puchary!

Fot. UMŁ

Wiadomo, co jest największym tegorocznym sukcesem Widzewa. To, że bilans finansowy jest nie na zero, a na plus! Kłopoty z kasą klubowi nie grożą, choć jest tylko ligowym średniakiem, a dobre satysfakcjonujące spotkania przeplata ze słabymi. Wierni z wiernych czyli kibice klubu nie zawodzą. Wypełniają trybuny, dając klubowi ogromny zastrzyk gotówki i zapewniając tak potrzebną do twórczej działalności, stabilizację.

Portal 90minut.pl w swoim podsumowaniu ekstraklasy podaje, że jesienią mecze w ekstraklasie obejrzało 2027597 widzów, co daje średnią 12500 widzów na spotkanie.

Pojedynki łódzkiej drużyny średnio oglądało 14400 widzów, na obiekcie przy al. Piłsudskiego 16600, co daje klubowi szóste miejsce w frekwencyjnej tabeli. Najwięcej fanów przychodziło na stadiony Lecha: 29100 i Legii 25400. To pozwoliło zarobić obu klubom o wiele, wiele więcej milionów złotych niż Widzewowi. Rozwiązaniem problemu byłoby zatem powiększenie pojemności stadionu przy al. Piłsudskiego. Każdy taki ruch przyniósłby klubowi dodatkowy, ogromny dopływ gotówki.

Na to się jednak w najbliższej przyszłości nie zanosi. Obiekt należy do miasta Łodzi, a jego władze mają inne inwestycyjne cele: choćby szeroko rozumiany tunel kolejowy czy prowadzone drogowe remonty.

Co zatem pozostaje? Sprawa wydaje się oczywista. Podniesienie poziomu sportowego tak wysoko, żeby grać z powodzeniem w europejskich pucharach. To zapewnia dodatkowe miliony w klubowym budżecie. Jagiellonia Białystok i Legia Warszawa mogą już teraz liczyć na przynajmniej po pięć milionów euro (ok. 22 mln złotych) z tytułu premii od UEFA za udział w europejskich pucharach w tym sezonie!

Widzew musi zatem postawić na szybkie podnoszenie poziomu sportowego, co może zapewnić trener mający pomysł na rozwijanie zespołu (a moim zdaniem Daniel Myśliwiec taki ma), jak i przemyślane i udane transfery. Marzy mi się i na pewno nie tylko mnie, aby pojawili się w klubie piłkarze o takiej klasie i jakości dający sportowy skok do przodu, jak Afimico Pululu. Napastnik z Angoli szybko stał się gwiazdą i liderem zespołu z Białegostoku, powalając mu wejść na wyższy sportowy i… finansowy poziom.

Więcej kasy dla ŁKS? To jest możliwe, ale zespół musi grać w sposób satysfakcjonujący kibiców!

Levent Gulen Fot. Łukasz Grochala/Cyfrasport

Wiceprezes do spraw sportowych ŁKS – Robert Graf ma sto procent racji, że największą sportową jesienną wpadką klubu było skuteczne wyganianie kibiców ze stadionu przy al. Unii. Niby w statystykach nie wygląda to tak najgorzej.

Łodzianie są na pudle, na trzecim miejscu pod względem frekwencji na własnym obiekcie – 6900 (pierwsza Wisła Kraków – 16600, drugi Ruch Chorzów – 11100), ale co by było gdyby…

Gdyby ŁKS potrafił utrzymać sportowy poziom, gdy wygrywał pięć spotkań z rzędu i był w ścisłej ligowej czołówce, pierwszy czy drugi a nie dziewiąty ze stratą 19 punktów do lidera i bilansem na własnym stadionie: trzy zwycięstwa, trzy remisy i aż cztery porażki…

Więcej kasy dla ŁKS? To jest możliwe, ale zespół musi grać w sposób satysfakcjonujący dla kibiców! Inaczej będzie dalszy gwałtowny zjazd w frekwencyjny dół. Co zatem trzeba zrobić? Niestety, bo czasu mało, przeprowadzić kadrową rewolucję, bo tak na oko 50-procent pozyskanych latem graczy po prostu nie zdało nie najwyższego przecież I-ligowego egzaminu.

A potem w lidze grać na miarę… Oczekiwań? Najpierw jednak na miarę swoich możliwości. Trzeba wiele poprawić na przykład w grze defensywnej zespołu, gdzie jesienią człowiekiem nie do zastąpienia był Levent Gulen, który spędził na boisku 1677 minut. Tymczasem prawda jest taka, że nieomal w każdym spotkaniu przydarzyły mu się juniorskie błędy w działaniach obronnych, które często kończyły się stratą bramek. Niestety, ta uwaga dotyczy nieomal każdego piłkarza zespołu.

W polskiej ligowej piłce: czy się stoi czy się leży wielka kasa się należy, tymczasem… zachorowała klubowa kasjerka

Polska ligowa piłka jest słaba, a co najwyżej przeciętna, jeśli chodzi chodzi o sportowy poziom, bo gdy mówimy o zarobkach to…

Czytam na lodzkisport.pl: Prawie 24 miliony złotych – tyle w minionym sezonie na wynagrodzenia wydała Wisła Kraków. To najwyższy wynik ze wszystkich pierwszoligowych klubów. Koszt zdobycia punktu wyniósł w krakowskim klubie około 470 tys. zł. A antyefektem był brak awansu do ekstraklasy.

Pozostałe polskie kluby też raczej nie oszczędzały na pensjach dla piłkarzy. Prawdziwym kuriozum jest Zagłębie Sosnowiec. Koszt zdobycia jednego punktu był tu najwyższy i wyniósł 560 tys. zł. Zagłębie, mimo wypłacenia ponad 9 mln zł na wynagrodzenia (10. wielkość w lidze) zdobyło jedynie 16 punktów i spadło z Betclic 1 Ligi.

Nie ma w tym zestawie łódzkich klubów, bo wtedy jeszcze oba grały w ekstraklasie. A ile wydawały na pensje piłkarzy? Pewnie też niemało, wszak Ekstraklasa SA potrafiła sypnąć groszem.

Może jakimś sposobem na uzdrowienie tej sytuacji i przywrócenie właściwych proporcji jest to o czym mówił bramkarz Widzewa – Rafał Gikiewicz w programie „Czas Decyzji” na kanale Meczyki: – Największe pieniądze w karierze otrzymywałem za wygrane spotkania. Jeśli ktoś zarabia 20 tys. euro w polskiej lidze, a za zwycięstwo premię ma 1 tys. euro, to ona nie robi wrażenia. A z doświadczenia wiem, że wysokie bonusy powodują ogień na treningach. W Niemczech na dzień przed meczem nadal nie wiesz, kto gra. Wióry lecą na zajęciach, bo każdy chce grać i mieć możliwości zdobycia premii na boisku.

A w polskiej piłce jest tak, że… czy się stoi czy się leży wielka kasa się należy. A potem, gdy przychodzi dzień wypłaty, okazuje się, że zachorowała klubowa kasjerka.

Drybling na chustce do nosa udawał się Stasiowi Terleckiemu znakomicie. To piłkarz, który bez dwóch zdań, świetnie sprawdziłby się w dzisiejszym futbolu!

Zdjęcia: archiwum Jacka Bogusiaka

Ostatnie mecze tak polskie, jak i zagraniczne pokazały czarno na białym, to, co było oczywiste, ba, narzucające się, podczas piłkarskich mistrzostw Europy. Nastał czas kreatywnych, szybkich i skutecznych, przebojowych skrzydłowych, którzy potrafią wygrywać pojedynki jeden na jeden, robić różnicę na boisku, pozwalającą sprowadzić anarchię i niepewność w poukładanej szczelnej defensywnej grze rywali.

Ech, to byłby wielki czas dla ełkaesiaka Stasia Terleckiego. To o kontrakt z nim zabiegałyby największe kluby Europy! Taki kreatywny, doskonale wyszkolony technicznie, szybki jak wiatr, niezwykle inteligentny skrzydłowy byłby po prostu na wagę złota.

Przypomnę, że po flekowaniu go przez komunistów, którzy nie mogli znieść tego, że czynnie wspierał solidarnościową opozycję, został przez nich pod wydumanym pretekstem naznaczony piętnem, dyskwalifikacją czyli zakazem grania. Na szczęście w Ameryce, dokąd ostatecznie trafił, wszystko zmieniło się nie do poznania. Tam Stan pokazał swój wielki talent. Jego wyjątkowa gra stała się znakomitą reklamą zawodowego, halowego futbolu za Oceanem.

Stasio to facet, któremu znakomicie udawał się „drybling na chustce do nosa” czyli udane kiwki na niewielkiej przestrzeni boiska. W takiej grze był mistrzem, idealnym na nasze futbolowe czasy.

Skąd wzięło się powiedzenie: drybling na chustce do nosa? Z wywiadu z jednym z najznamienitszych pisarzy XX wieku – Bohumilem Hrabalem. Książki wybitnego czeskiego twórcy przetłumaczono na 27 języków, na podstawie jego twórczości powstało kilkanaście filmu, w tym najbardziej utytułowany – Pociągi pod specjalnym nadzorem – nagrodzony w 1968 roku Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny. Przyznam szczerze, że ja najbardziej się cieszę, gdy telewizja powtarza inny film duetu Hrabal – Menzel – Postrzyżyny. To tak na marginesie.

Wracają do powiedzenia…

Powiedzenie: „drybling na chustce do nosa” miało być tytułem wywiadu z mistrzem słowa, ale według wydawcy to nie brzmiało najszczęśliwiej. W efekcie mamy Hidegkutiego, członka legendarnej drużyny piłkarskiej. Sam Hrabal dodał motyw „dryblingu Hidekutiego na chustce do nosa”, wielokrotnie przewijający się przez rozmowę. Tak to tłumaczy: – Ten drybling pana Hidegkutiego przezwycięża nie tylko semantyczny chaos pytań, ale i moich odpowiedzi, że pewne braki tej rozmowy stają się zabawą z czytelnikiem, że ta lektura jest penicyliną przeciw konwencji i stereotypom… I dlatego zatytułowałem to interview Drybling Hidegkutiego, aby złożyć podziękowanie i hołd panu Hidegkutiemu, który potrafił w taki sposób uniezwyklić mecz piłkarski za pomocą technicznych sztuczek z piłką na małym kawałku boiska, że nie tylko rywalom, ale przede wszystkim widzom zapierało dech…

Te same słowa można napisać o Stasiu Terleckim!

ŁKS. Potrafili wygrać pięć ligowych meczów z rzędu. I co? Wielkie sportowe… nic

Mateusz Kupczak Fot. ŁKS/Cyfrasport

To widać czarno na białym. Futbolowa jesień nie udała się piłkarzom ŁKS. Zajmują dopiero 9 miejsce w tabeli, wygrali 7 spotkań, ale też 7 przegrali, kompromitując się w końcówce brakiem zwycięstw i… bramek na własnym boisku oraz zrozumiałym w tym wypadku drastycznym spadkiem frekwencji.

Trudno w tej sytuacji uwierzyć, że ŁKS mógł się cieszyć serią 5 (słownie: pięciu) zwycięstw z rzędu i marzyć o TOP 3 I-ligowej tabeli. Niestety, nic z tych marzeń nie zostało. Najlepsze fragmenty meczowe łodzian, to te, gdy mieli oni najwięcej sił i skutecznie realizowali taktykę mocnego pressowania na połowie rywala oraz szybkiego budowania akcji, kończonych celnym strzałem. Między 31, a 45 minutą zdobyli siedem bramek, żadnej nie stracili. Im dalej w las, tym gorzej… Między 76, a 90 minutą tylko trzy razy trafiali do siatki, za to stracili aż osiem goli!

Zastanawiające jest to, że najwięcej (20, w tym 7 celnych) i… najmniej (7) uderzeń oddali w zwycięskich starciach z Pogonią Siedlce 2:0 i Wisłą Kraków 3:1. Siedem celnych strzałów zdało się psu na budę w pojedynku ze Stalą Stalowa Wola (0:0). Wyjątkową skuteczność ełkaesiacy pokazali w starciu z Odrą Opole. Jedno uderzenie w światło bramki dało im zwycięstwo 1:0. W tym spotkaniu wygrali też najwięcej pojedynków – 116. To pokazuje, że ambicja i boiskowa walka się opłacają.

Na pewno na plusik może ligową jesień zapisać pomocnik Mateusz Kupczak, który zablokował 18 strzałów (drugi wynik w lidze) i miał najwięcej przechwytów – 111 (trzeci ligowy wynik). To powinien być piłkarz na którym, obok Michała Mokrzyckiego, będzie ŁKS budował wiosną swoją ligową przyszłość, przynajmniej w drugiej linii.

Wiceprezes do spraw sportowych ŁKS – Robert Graf przyznaje, że plan był inny czyli miejsce w czołowej szóstce. Będą w tej sytuacji zmiany i to na wielu pozycjach, bo niektóre transfery się po prostu nie udały. Nowi piłkarze mają się pojawić po nowym roku.

Robert Graf: – O budżet na wiosnę jesteśmy spokojni, dzięki Dariuszowi Melonowi i Tomaszowi Salskiemu, ale trzeba pamiętać o tym, że im dłużej będziemy w pierwszej lidze, tym bardziej będziemy obciążać konta właścicieli klubu. Pola przychodów w pierwszej lidze są dużo mniejsze niż w ekstraklasie, w dodatku ostatnimi meczami „wygoniliśmy” kibiców ze stadionu. 

To ostatnie to niestety najsmutniejsza prawda.

Moim zdaniem dyrektor sportowy Widzewa powinien się zająć ciężką pracą, która teraz zweryfikuje jego kompetencje. Trzymam mocno kciuki za szkoleniowca!

Nie mam w sobie empatii i cienia zaufania do (większości) polskich piłkarskich menedżerów. Wszystko za sprawą Krzysztofa Przytuły, z którego w ŁKS więcej było szkody niż pożytku, a którego personalne wybory wpędziły klub w sportowe i finansowe tarapaty. A gdy odszedł… No po prostu szok! Okazało się, że został dyrektorem w futbolowej agencji, z której brał do ŁKS także nieudacznych piłkarzy.

Dlatego krytycznie patrzę na pracę dyrektora sportowego Widzewa Tomasza Wichniarka. Tego nikt w klubie nie potwierdza, ale dla mnie widać, jak na dłoni, że toczy sobie taką klubową wojenkę z trenerem Danielem Myśliwcem. Na razie jest 1:0 dla niego, bo pozbył się zaufanego człowieka szkoleniowca. Tylko jaki z tego pożytek ma Widzew? Taka prosta prawda – żadnego! Wręcz przeciwnie, znakomicie udaje się w ten sposób budowanie czarnego pijaru wokół klubu. Brawo, brawo tylko tak dalej. O nie, tak źle na pewno Widzewowi nie życzę.

Jestem zdania, że zanim ktoś zechce się wybić na klubową wielkość, powinien pokazać czego dokonał do tej pory. W przypadku pana Wichniarka wielkich pozytywnych zaskoczeń nie ma, a wręcz przeciwnie. Sprowadzenie do klubu Bartłomiej Pawłowskiego czy Rafała Gikiewicza, to dla mnie zwykłego kibica, byłoby oczywistością.

W innych działaniach wielkich sukcesów nie widzę: nie ma twórczej współpracy z legendami Widzewa, choć to wydaje się nie podlegać dyskusji, nie ma szturmu zdolnej młodzieży na pierwszy zespół, jest za to wyjątkowy transferowy rodzynek – Hilary Gong – bodaj najgorszy transfer w polskiej piłce ostatniego półrocza, za który trzeba było podobno wybulić 350 tysięcy euro. Nie uratuje transferu nawet fakt, że Hilary jest szybki jak wiatr.

Już to wszystko pokazuje, że pan dyrektor powinien siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą i zająć się ciężką pracą nad budowaniem nowej kadry Widzewa, realizując sugestie szkoleniowca. To teraz czarno na białym powinno zweryfikować jego zawodowe kwalifikacje.

ŁKS. Bezsensowne jest rzucanie się na wielkość. Powinna obowiązywać zasada: krawiec kraje, jak mu materii staje

Fot. Łukasz Grochala/Cyfrasport

Bilans ŁKS. W ostatnich 6 meczach u siebie, to wręcz nieprawdopodobne, ale prawdziwe 0 (słownie zero!) strzelonych bramek, co w sumie daje ponad 9,5 godziny bramkowej posuchy. No, z takim wynikiem można zadziwiać (in minus) futbolową Europę i zarazem budować kompletny brak zaufania u swoich kibiców, skutecznie zniechęcając ich do przychodzenia na stadion przy al. Unii.

Już to wiele razy słyszałem, dlatego jestem odporny, gdy trener Jakub Dziółka mówi: Nie stworzyliśmy klarownych sytuacji, żeby strzelić bramki, ale mieliśmy dobre momenty i sporo czasu kontrolowaliśmy mecz. Musimy wdrożyć wnioski, które wyciągnęliśmy, żeby w przyszłej rundzie być lepszym zespołem.

Gadki szmatki światowe życie. W sporcie na pewno liczy się skuteczność. Walczy się o końcowy sukces, a nie o jakieś pozytywne fragmenty gry. Trzeba przyjąć taką taktykę, która zapewni trzy punkty, a nie późniejsze dość słabe tłumaczenie się z porażki.

Gdy widać, jak na dłoni, że drużyna jest w słabej dyspozycji fizycznej, lider (Michał Mokrzycki) ambitne walczy, choć brakuje mu sił, odważne granie bez wielkiej asekuracji w defensywie, grozi po prostu meczową katastrofą i tak właśnie się dzieje. A jak nazwać to, że najmniej doświadczonego piłkarza Aleksandra Iwańczyka zostawia się w roli ostatniego gracza, który zabezpieczy skutecznie drogę do bramki? No, nie inaczej – zakrawa to po prostu na kpinę.

Zamiast wydumanych koncepcji taktycznych, trzeba działać pragmatycznie czyli krawiec kraje jak mu materii staje. Pamiętam ze swojej sportowej przygody (w hokeju na trawie), gdy nasz trener przed wyjazdowymi meczami mówił: – Bronimy uważnie i pamiętajcie mamy szybkiego Jacka na skrzydełku. Walić do niego piłki,gdy tylko się da. I co najważniejsze to często skutkowało pozytywnym wynikiem.

W ostatni meczu ŁKS z będącą na sportowej fali Arka, która na dodatek dysponuje dwoma świetnymi napastnikami (Karol Czubak, Szymon Sobczak), trzeba było chyba postawić na najprostsze rozwiązania – zdyscyplinowana, konsekwentna obrona, wręcz ustawienie autobusu przed własnym polem karnym i… laga do przodu. To by było mało twórcze, nie nadawałoby się do futbolowych uczonych analiz fachowców, ale…

Może któryś z bocznych pomocników dogoni piłkę (choć Andreu Arasa powłóczał nogami), a może coś w końcu uda się pozytywnego zrobić napastnikowi Stefanowi Feiertagowi. Trzeba liczyć na łut szczęścia i tyle.

Innej drogi nie ma, gdy dalekim jest się od optymalnej formy, a na dodatek ma się do dyspozycji w większości, co tu kryć, przeciętnych futbolistów, którzy dają małe nadzieje na zrobienie sportowego kroku do przodu. A przydaliby się bardzo uzdolnieni futbolowo ludzie, którzy umiejętnie grając w piłkę z niewątpliwym futbolowym talentem Antonim Młynarczykiem, budujący z nim choćby akcje w trójkącie, daliby mu szansę na prawdziwy sportowy rozwój. Tak zostaje wspomniana laga do przodu…

Jest źle? Nie, jest fatalnie! ŁKS znów bez gola i bez punktów na własnym boisku. Łodzianie to co najwyżej I-ligowy średniak

Dopełniła się czarna ligowa seria łodzian. Na zakończenie tegorocznych zmagań przegrali na własnym obiekcie z Arką Gdynia. Stadion im. Władysława Króla stał się futbolową zmorą… gospodarzy.

ŁKS ostatni raz zdobył trzy punkty u siebie… 13 września, pokonując Pogoń Siedlce (2:0). Od tego czasu rozegrał przy al. Unii pięć ligowych spotkań, w których wywalczyli zaledwie 2 punkty, nie strzelając przy tym nawet gola! Na dodatek w Pucharze Polski uległ Legii 0:3. Wygrał po raz ostatni 26 października, gdy pokonał na wyjeździe Stal Rzeszów. Taka jest statystyka, która wskazuje na to, że ten zespół nadaje się jedynie do kolejnej gruntownej przebudowy.

Mecz zaczął się od genialnego 40-metrowego prostopadłego podania Wysokińskiego, niestety zmarnowanego przez Feiertag, który zamiast strzelać starał się sprytnie odegrać piłkę. W kolejnej sytuacji Austriak już strzelał, ale za słabo. Arka z każdą minutą była odważniejsza, a bramkowe znakomite szanse mieli Oliveira i Czubak. Na szczęście dla łodzian niewykorzystane. W pierwszej części gry była duża intensywność, była walka, ale więcej bramkowych sytuacji nie było.

W drugiej połowie po blisko 15 minutach wreszcie dogodną sytuację wypracował ŁKS. Po dobrym podaniu Mokrzyckiego trzy metry od bramki został zablokowany Feiertag. Napastnik bez dwóch zdań w takich sytuacjach powinien się zachować lepiej. W odpowiedzi Czubak główkował wprost w ręce Bobka. W kolejnej sytuacji centra była łatwa do przewidzenia, a jednak łodzianie wyblokowani przez Czubaka pozwolili celnie uderzyć głową Marcjanikowi.

Potem po złej interwencji musiał faulować Iwańczyk i ujrzał czerwoną kartkę. Od 89 minuty łodzianie grali w dziesiątkę. Jeszcze okazję na wyrównanie miał Feiertag, ale główkował w dogodnej sytuacji jak początkujący junior. Takie sytuacje się mszczą. W odpowiedzi po kompletnym chaosie w łódzkiej defensywie, na listę strzelców wpisał się Sobczak. Ełkaesiascy doznali siódmej porażki, czwartej na własnym stadionie. Można tylko sobie rwać włosy z głowy!

ŁKS – Arka Gdynia 0:2 (0:0)

0:1 – Marcjanik (82, głową), 0:2 – Sobczak (90+4)

ŁKS: Bobek – Gulen, Wiech, Tuystkinas, Głowacki, Arasa, Mokrzycki (58, Iwańczyk), Wysokiński, Pirulo, Młynarczyk (83, Zając), Feiertag

Udana główka Rondicia pozwoliła Widzewowi zwycięstwem zakończyć jesienne ligowe zmagania

Widzew udanie zakończył rundę. Wygrał piąty mecz na własnym boisku, a siódmy w sezonie. Ma na koncie 25 punktów. Stal potwierdziła to, że obce boiska są jej kompletnie… obce. Przegrała na nich po raz siódmy!

Mogło się zacząć źle a nawet bardzo źle dla gospodarzy. Już w 3 minucie Widzew mógł stracić gola. Na szczęście Domański, uderzając z dystansu, posłał piłkę pół metra nad poprzeczką. Stal próbowała, w Widzewie więcej było pomyłek niż składnej gry. A co miała znaczyć sytuacja, gdy Kerk nie dogadał się z Sypkiem, a potem wściekle rzucił rękawiczki na murawę?

Niemoc łodzian na szczęście nie trwała w nieskończoność Cybulski huknął jak z armaty, piłka odbiła się od poprzeczki i wpadła do siatki.

Stal jednak nie zamierzała rezygnować. Nie minęło pięć minut a Kozlovsky musiał wybijać piłkę sprzed linii bramkowej. Widzew więcej się bronił niż atakował i się doigrał. Alvarez odbił piłkę ręką, a po analizie VAR sędzia podyktował, powiedzmy szczerze, mocno naciągany rzut karny. Wykorzystał go Wlazło. Gikiewicz nie mógł chyba się z tym pogodzić (miał rację!). Pokłócił się z sędzią w drodze do szatni po pierwszej połowie i… ujrzał żółtą kartkę.

Łódzki golkiper świetnie spisał się na początku drugiej połowy, zatrzymując piłkę na linii bramkowej po strzale głową z pięciu metrów Jaunzemsa. To dowód na to, że ataki gości były groźniejsze.

Do czasu. Do roboty wziął się Widzew, ale nie umiał trafić choćby w światło bramki. To co zrobił Rondić, to już sportowa przesada. Pomylił się uderzając głową z siedmiu metrów. Szybko się jednak poprawił. Po centrze Silvy tym razem się nie pomylił i z siedmiu metrów posłał piłkę do siatki.

Ostatni mecz w tym roku na łódzkim stadionie obejrzało 15 136 widzów.

Widzew – Stal Mielec 2:1 (1:1)

1:0 – Cybulski (22), 1:1 – Wlazło (40, karny), 2:1 – Rondić (85, głową)

Widzew: Gikiewicz – Krajewski, Żyro, da Silva (89, Ibiza), Kozlovsky – Avarez, Shehu, Kerk (65, Hanousek) – Sypek (89, Sobol) , Rondić, Cybulski (67, Łukowski)

« Older posts Newer posts »

© 2025 Ryżową Szczotką

Theme by Anders NorenUp ↑