Jak to dobrze, że istnieje taki klub jak Barcelona. Jego gra przywraca wiarę w futbol, pokazuje całe piękno tej dyscypliny, jej nieprzewidywalność, zmienność, niespodziankę wkalkulowaną w ostateczny wynik i ogromne emocje.

Tak było też w przypadku kolejnego starcia Barcy z Realem Madryt. Katalończycy przegrywali 0:2, ale nie padli na kolana, tylko robili swoje, by ostatecznie wygrać 4:3. Ja, pewnie jak wielu, żałuję, że Katalończycy nie wystąpią w finale Ligi Mistrzów. Cóż, taki jest futbol w wykonaniu najlepszych, że niczego z góry zaplanować i ustalić się nie da.

Jak na to nie patrzeć, Barcelona, dzięki wyjątkowym indywidualnym możliwościom swoich gwiazd, pokazuje czarno na białym, że piłka nożna nie musi zmierzać w stronę gry nudnej, jak flaki z olejem.

Wyciągnięta ze szczypiorniaka. Usypiająca gra po obwodzie. Szukanie przez kolejne uciekające minuty dziury w całym czyli w szczelnym obronnym murze rywali, gdzie świetnie przygotowani fizycznie zawodnicy, ani na moment nie zamierzają odpuścić, idzie w zapomnienie.

Kiedy? Wtedy, gdy pojawi się Barcelona i funduje kibicom kosmiczne widowisko, po prostu nie z tej ziemi. W ciągu 45 minut funduje kibicom na całym świecie, tyle emocji, ile nie dostarczają w innych ligach całe kolejki spotkań!

Na swoje kibicowskie nieszczęście po hiszpańskim klasyku przełączyłem telewizor na hit i klasyk polskiej ligi Legia – Lech, który być może zdecyduje o mistrzowskim tytule. I co? Poza przepiękną bramką było tak, jakbym oglądał inną dyscyplinę. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Na dodatek niektórzy zawodnicy zachowywali się tak, jakby kazano im biegać po boisku za karę. Momentami nie dało się na ten tzw. polski piłkarski hit patrzeć. Mamy zatem dwa piłkarskie światy: jeden który aż chce się oglądać i drugi, który ogląda się z powodu… lokalnego sentymentu i patriotyzmu.