Po marnym meczu Polska przegrał w futbolowej Lidze Narodów z Belgią. Na spotkanie na Stadion Narodowy wybrał się mój przyjaciel Sławek. Garść jego refleksji nie jest niestety optymistyczna.
Dobrze, że Sławek wybrał się do stolicy ze sporym czasowym zapasem, bo pokonanie ostatnich 700 metrów na parking z jednym jedynym wjazdem zajęło mu ponad godzinę. Uff, w końcu zaparkował i poszedł na stadion.
Byli kibice z Belgii, ale w służbach pomocniczych próżno było znaleźć ludzi mówiących po angielsku, którzy pomogliby gościom w bezpiecznym i szybkim dostaniu się na obiekt. Nikt też nie sprawdzał dokładnie tożsamości wchodzących na stadion fanów. Można było wejść na bilet wystawiony powiedzmy na ciocię Zosię, którą futbol obchodzi tyle, co nic.
Z dopingiem było różnie, za to z piwem… Niektórzy przesadzili w ilości wypitego trunku. Nic dziwnego, że mieli kłopoty z oglądaniem i z komunikacją. Oglądać zresztą nie było za bardzo co, bo nasi nie dostarczyli kibicom satysfakcji. Pokazali czarno na białym, że bardzo, oj bardzo dużo, dzieli ich od czołowych drużyn Starego Kontynentu. Ba, pamiętając czasy Adama Nawałki można powiedzieć, że ta odległość niebezpiecznie się powiększa.
A po meczu… Wyjazd z parkingu, za który przecież trzeba było zapłacić, to kolejna droga przez mękę i kolejne minuty, dziesiątki minut straconych w oczekiwaniu na to, żeby wreszcie wydostać się na zewnątrz i ruszyć w drogę do Łodzi.
Dodaj komentarz