W letnim okienku transferowym polskie kluby ruszyły na sportowe łowy. W największej cenie są napastnicy. Skoro tacy, którzy nawet w słabych ligach, gorszych od polskiej, strzelają po kilkanaście bramek, warci są minimum kilkaset tysięcy euro i tyle trzeba wydać na ich sprowadzenie, dla naszych klubów są z reguły nieosiągalni.

Dlatego liczą się tacy, którzy mają w CV, że zdobyli te cztery, pięć bramek w sezonie. Trzeba ich kontraktować na pniu, nie patrząc specjalnie, co tak naprawdę potrafią pod bramką przeciwnika, skoro konkurencja, która czyha za rogiem, natychmiast nam ich podbierze.

Podstawowe polskie hasło transferowe ostatnich dni to królestwo za bramkostrzelnego napastnika, który najlepiej jeśli przyjdzie do nas za darmo. Niewykonalne? Chyba tak, choć czasami, przy odrobinie szczęścia, może się zdarzyć transferowy cud (Paixao, Angulo).

Zamiast szukać po omacku lepiej wyszkolić we własnej akademii. Niestety, w Polsce tak się nie dzieje. Są zdolni młodzieżowcy – skuteczni bramkarze, odpowiedzialni obrońcy, błyskotliwy pomocnicy, szczególnie na skrzydłach, a napastników po prostu… brak (no może poza Szymonem Włodarczykiem).

Sztuka ustawiania się w polu karnym i zdobywania bramek jest wyjątkowo trudna do wyćwiczenia. Kto jednak mówi, że niemożliwa. Powinni się na niej i tylko na niej skupić prawdziwi fachowcy. Za wychowanie napastnika na miarę Europy powinno się takich ludzi ozłocić.

Najlepiej uczyć się od praktyków. W szkole napastników na pewno wiele do przekazania mieliby Marek Koniarek, Mirosław Trzeciak czy Marcin Robak. Warto by było wykorzystać ich bezcenne doświadczenie i umiejętności.