Pokaż mi jaką masz u was piłkę, a powiem ci w jakim mieszkasz mieście. Jeśli ta teza jest prawdziwa to Łódź to miasto futbolowej (nie licząc piłkarek TME SMS!) i nie tylko beznadziei.

Inauguracja, jakby nie zaklinać rzeczywistości, wypadła… fatalnie. Obie nasze drużyny – Widzew i ŁKS – obeszły się smakiem. Nie zdobyły żadnego ligowego punktu. Nie chcę wysnuwać daleko idących wniosków, ale wygląda na to, że Widzew będzie bronił się przed spadkiem, a ŁKS zostanie co najwyżej ligowym przeciętniakiem. Jasne, nie ma w Łodzi, wielkich państwowych koncernów, które w razie kłopotów sypną gotówką. Ale też budżety obu kluby nie należą do najgorszych: Widzew – 30 mln zł. ŁKS – 10 mln zł. Nie widać jednak w Łodzi piłkarskiego pomysłu na miarę Rakowa Częstochowa i żadne zaklęcia tego na razie nie zmienią.

Twierdzenie, że Widzew przegrał po walce, z podniesioną głową, nie był gorszy od ligowego medalisty, a o sukcesie zdecydował genialny strzał rywala, tylko mydlą oczy. Rację ma lider drużyny – Bartłomiej Pawłowski, który twierdzi, że za wrażenia artystyczne punktów się nie przyznaje, a o nie trzeba heroicznie walczyć w każdym spotkaniu, bo na koniec może ich zabraknąć.

ŁKS doznał kolejnej wyjątkowo bolesnej porażki na własnym boisku, ale trener Kazimierz Moskal twierdzi, że do zmian w filozofii grania nie dojdzie. Nadal zespół będzie chciał grać w piłkę. Tylko pytanie, co się stanie jeśli powiedzmy po pięciu kolejkach będzie miał (oby nie!) zero punktów. Gra się tak jak przeciwnik pozwala i na ile nas stać. Jeśli stać nas jedynie na kopaninę, wybijanie piłki do przodu i liczenie na cud w kontrataku, to czy się komuś to podoba czy nie, trzeba taką taktykę zastosować.

W drugiej kolejce ligowych spotkań Widzew 22 lipca o godz. 20.30 zagra w Białymstoku z Jagiellonią, a ŁKS 24 lipca o godz. 12.40 zmierzy się w Tychach z GKS.